II
Kiedy
wróciłam do domu po całym dniu zbierania butelek, od razu zabrałam
się do przygotowania kolacji wygłodniałemu rodzeństwu. Dzieci
stały wokół mnie, uważnie przyglądając się procesowi
przygotowywania posiłku, i uśmiechały się szeroko, widząc, że
tym razem przyniosłam dużo więcej niż ostatnio.
– Ivon. –
Ktoś szarpnął skrawek mojej szarej spódnicy.
– Co się
stało? – Zwróciłam wzrok w kierunku Marry, za którą stali
Madaline i Chris wlepiający spojrzenia w podłogę. Doskonale
wiedziałam, co to oznaczało. Tym razem to ją wybrali do zadawania
trudnych pytań.
– Czy to
znaczy, że – zaczęła niepewnie – dziś jest ten dzień, gdy
możemy zjeść łyżkę więcej? – zapytała, patrząc na mnie
ślicznymi, zielonymi, błyszczącymi oczkami.
W pierwszej chwili
miałam od razu odpowiedzieć, że choć bardzo bym chciała, to nie
mogą, bo zawsze trzeba być gotowym na dzień, gdy nic nie udałoby
mi się zarobić i dobrze wtedy mieć coś drobnego w zapasie. Jednak
widząc nadzieję w ich spojrzeniach… nie potrafiłam odmówić.
– Tak,
aniołku – mruknęłam z uśmiechem, tarmosząc jej śliczne
włoski, aby przestała się stresować. – Dziś jest ten dzień,
gdy możecie zjeść łyżkę więcej – potwierdziłam, a ich
twarze od razu się rozpromieniły.
Ta informacja dała
im tyle szczęścia, że niemal skakały z radości, a przecież to
było jedynie odrobinę więcej niż zwykle. Na tę myśl poczułam
łzy zbierające się oczach.
Nagle rozległo się
pukanie do drzwi. Wyjrzałam przez okienko, uśmiechając się ciepło
na widok pulchnej, siwowłosej, przygarbionej ze zmęczenia i
zmartwień Genowefy.
– Niech
ciotka wejdzie – powiedziałam, wpuszczając ją do środka.
– Dzień
dobry, dziecinko – wysapała, a ja uściskałam ją mocno na
powitanie.
– Ile dziś
zarobiłaś? – zapytała, mało dyskretnie zaglądając mi przez
ramię do garnka.
– Dwa reale…
– mruknęłam, a następnie zabrałam ze stołka lalki dziewczynek,
zrobione z cienkich gałęzi i kawałków szmatek. – Zje coś
ciocia? – spytałam z serdecznym uśmiechem, bo ona nigdy nie
odmawiała mi pomocy, a ja domyślałam się, że nie przyszła do
końca bezinteresownie. W dodatku jako miejscowa znachorka była
bardzo dobrze znana, więc tym bardziej zależało mi na dobrych
stosunkach z nią.
– Ivon… –
Westchnęła z wdzięcznością, widząc, że ją zrozumiałam, a w
jej oczach zakręciły się łzy.
Proszenie o
jedzenie nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy, ale nie było
w tym wstydu, jeśli robiło się wszystko, aby o to jedzenie nie
musieć prosić. Czasem po prostu zdarzało się, że stawało się
to koniecznością. Dlatego żadna z nas nigdy nie odmówiła drugiej
pomocy i to nie tylko tej materialnej, bo wiedziałyśmy, że każdy
dzień pod względem zarobków był inny.
– Ojca nie
ma? – zapytała, gdy podałam jej miskę, po czym spojrzała na
drzwi od pokoju Roya.
– Nie ma.
Wróci pewnie za kilka minut – oznajmiłam cicho.
– Czy ten
Danny znów cię zaczepiał? – rzuciła, aby przerwać niezręczną
ciszę.
Pokiwałam lekko
głową, wlepiając wzrok w podłogę, aby ukryć łzy. Wiedziałam,
że nie mogłam okazywać słabości przy dzieciach. Byłam ich
jedyną nadzieją, a gdy widziały mnie zrozpaczoną, bały się
podwójnie.
Danny, od kiedy
tylko pamiętałam, usilnie próbował zwerbować mnie do swojego
domu publicznego. Twierdził, że byłam jedną z bardziej zadbanych,
pięknych i ponętnych kobiet, co pozwalałoby zarabiać takie
pieniądze, że kiedyś mogłabym znów zamieszkać wśród bogaczy.
Czasami po prostu wspominał, że u niego żyłoby mi się lepiej,
ale częściej rzucał wyzwiskami oraz groźbami, wylewając w ten
sposób frustrację z powodu usłyszenia kolejnej odmowy.
Bycie prostytutką
wydawało się prostszym rozwiązaniem, ale tylko wydawało. Alfons
najpierw pozwalał zarabiać dziewczynie dobre pieniądze, a potem
tworzył nieistniejące koszty, sprawiając, że ostatecznie
pracowała za miskę ryżu.
– Nie płacz.
– Przysunęła się i pogładziła moje czarne włosy. – Jeszcze
los się odmieni – mruknęła.
Powtarzała mi to
codziennie, a los… nigdy się nie odmieniał.
***
Obudziłam
się jak zwykle o świcie, próbując ignorować ból karku oraz
pleców, który towarzyszył mi niemal każdego dnia, po czym wstałam
półprzytomna i zaczęłam szykować śniadanie dla dzieci. Na
dźwięk krzątaniny Madeline i Christopher zaczęli kręcić się w
posłaniach.
– Jak tam? –
Podeszłam do nich z uśmiechem. – Wyspaliście się? –
zapytałam, głaszcząc ich po główkach. Wtedy zorientowałam się,
że Marry nie wyglądała najlepiej.
Była zlana potem,
drżała i najwyraźniej miała wysoką gorączkę. Zaniepokojona
podeszłam do małej szafki przy piecyku, a następnie wyciągnęłam
z niej prawie pusty, nieduży flakonik z lekarstwem. Nalałam do
niego wody, wstrząsając nim w drodze do posłania siostry. Podałam
jej odrobinę, próbując określić co się stało. Najbardziej
jednak bałam się tego, że dzieci zarażą się od siebie, a ja nie
będę miała pieniędzy na medykamenty.
– Dbajcie o
siostrę. Ryż jest w garnku. Postaram się dziś wrócić szybciej –
powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, głaszcząc ostatni raz
skuloną Marry po główce, po czym wyszłam z domu.
Na ulicach było
pełno zbieraczy. Mało kto mógł znaleźć zatrudnienie w innej
dziedzinie, więc większość z nas pałętała się po dzielnicy i
szukała śmieci, które wyrzucali bogacze. To, co nadawało się do
przetworzenia lub ponownego wykorzystania, trafiało do skupu, gdzie
produkty dostawały drugie życie.
Mijałam znajome,
liche domki wyglądające bardzo podobnie. Wykonano je z tanich,
zniszczonych materiałów, naznaczonych pleśnią oraz grzybem, które
sprawiały, że na ścianach tworzyły się pęcherze oraz
wybrzuszenia, a w wilgotne dni wszędzie unosił się zapach
stęchlizny.
W końcu dotarłam
pod mur, gdzie zawsze można było znaleźć wiele ciekawych rzeczy i
podeszłam pod bramę, przy której przystanęłam wraz z kilkoma
kobietami, aby popatrzeć na ogromną posiadłość Olivera.
W ogrodzie stały
lampy, rosły piękne, kolorowe kwiaty, a także różne drzewa
owocowe. Trawa była idealnie przycięta, ciesząc oczy żywą
zielenią. W dzielnicy biedy, z powodu gęstej zabudowy, nawet o nią
było trudno, bo zwłaszcza latem ostre słońce uniemożliwiało
ukorzenienie się czemukolwiek w skamieniałej ziemi. Patrzyłam na
rozciągający się sad pełen owoców, a mój żołądek zaburczał
na widok stosów mango, papai… i pojawił się żal do bogaczy. Nie
rozumiałam, dlaczego ich nie rozdawali, skoro się marnowały?
Dlaczego nie chcieli pomóc, wiedząc w jak złych warunkach żyliśmy?
Dlaczego dla nich nasze życie kompletnie nic nie znaczyło?
Szybko jednak
porzuciłam te myśli. Oni nie mieli obowiązku nikomu pomagać, choć
czasem to robili. Zapewne dla pokazu albo uspokojenia sumienia, ale
przynajmniej dwa razy do roku coś nam dawali. Chociażby drobną
paczkę z jedzeniem oraz fiolką lekarstwa.
Wtedy zorientowałam
się, że jakaś dziewczynka podbierała z mojego koszyka butelkę.
– Amy! –
Usłyszałam czyjś krzyk, na co mała blondynka chwyciła plastikowy
pojemnik i zerwała się do ucieczki. – Najmocniej przepraszam –
powiedziała starsza kobieta z kurzymi łapkami przy zewnętrznych
kącikach oczu, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok ze wstydu.
Wyciągnęła ze swojego wózka butelkę, aby oddać mi ją w ramach
rekompensaty.
– Nie trzeba.
– Uśmiechnęłam się do niej, zabierając koszyk.
– Dziękuję,
Ivon – powiedziała z ciepłym uśmiechem, odkładając swoje
jedyne znalezisko z powrotem na miejsce, po czym odwróciła się i
odeszła w kierunku publicznej studni, gdzie bawiły się jakieś
dzieci.
Odprowadziłam ją
wzrokiem z ogromnym zdziwieniem, bo nie wiedziałam, skąd znała
moje imię. Następnie spojrzałam na pusty koszyk i zasmuciłam się.
Mimo to czułam, że zrobiłam coś dobrego, co było ważniejsze niż
ta jedna butelka. Chciałam, aby każdy służył każdemu pomocą, a
skoro tego oczekiwałam, toteż sama musiałam się do tej zasady
stosować. Poza tym dziecko zapewne zrobiło to z konieczności. Może
nawet z rozkazu rodziców, co nie należało tutaj do rzadkości.
Odwróciłam wzrok z
powrotem w stronę rezydencji i lekko drgnęłam, bo do ogrodu
wyszedł Oliver wraz ze swoimi znajomymi. Mężczyzna miał na sobie
garnitur z czarnego materiału, który idealnie współgrał z jego
ciemnymi włosami oraz podkreślał wyćwiczoną sylwetkę. Tak jak
pozostali goście, trzymał w ręce kieliszek z jakimś trunkiem,
wysłuchując monologu kobiety w bordowej sukience.
Czasem wyobrażałam
sobie, że byłam takim Kopciuszkiem, a Oliver Księciem. Zabrałby
mnie wraz z rodziną do siebie, a potem pomoglibyśmy wszystkim,
likwidując skrajną biedę.
Nagle zorientowałam
się, że mężczyzna patrzył chłodnym wzrokiem w kierunku bramy,
jakby w ten sposób dawał znak, że mam odejść, bo straszyłam
jego gości. Zawstydziłam się, natychmiast odwracając oczy i
szybko odeszłam od bramy.
***
– Pięćdziesiąt
centavos? – zapytałam cicho. – Przecież przyniosłam osiem
butelek – wymamrotałam załamana.
– Tyle dałam,
tyle brać! Nowy podatek! – warknęła kobieta z okienka, gdzie
odbieraliśmy pieniądze. – A jak się nie podoba, to do burdelu! –
wrzasnęła, wyganiając mnie.
Czasami to, jak się
do nas odnosili, sprawiało, że odechciewało mi się żyć.
Traktowali nas jak kogoś gorszej kategorii… kogo można było
zmieszać z błotem i komu nie trzeba nic dać za cały dzień
szukania. Opuściłam głowę i zacisnęłam zęby, postanawiając
przemilczeć jej słowa, bo kłótnia nic by nie dała, a mogła
zaszkodzić.
Wolnym krokiem
ruszyłam na targ, pozwalając płynąć łzom po policzkach. Byłam
sobą rozczarowana i spodziewałam się, że po powrocie, gdy zacznę
przygotowywać kolację, zobaczę zawiedzione dzieci. No i Marry…
Co, jeśliby jej nie przeszło, a w dodatku rozchorowaliby się Chris
albo Madeline? Tym bardziej czułam się źle z tym, że mało
zarobiłam.
Podeszłam do
stoiska znajdującego się w pobliżu skupu, przy którym stał
starszy mężczyzna z bogatej, rolniczej dzielnicy. Przyjeżdżał do
nas późnym wieczorem, aby każdy zbieracz mógł od razu wydać
wszystkie zarobione pieniądze na jedzenie. Patrzyłam na pełne
worki, które sprawiały, że blat stołu odkształcał się w łuk,
a mój ściśnięty żołądek zaburczał na widok wszystkich tych
produktów. Przez krótki moment miałam ochotę coś zabrać i
uciec, zanim sprzedawca by mnie dopadł, ale wtedy usłyszałam jego
przyjazny głos:
– Co ci podać
Iv? – zagadnął, uśmiechając się w moim kierunku.
– Czy dostanę
coś za pięćdziesiąt centavos? – zapytałam nieśmiało z
nadzieją w oczach.
Pokręcił głową,
powzdychał, aż wreszcie ulitował się i nałożył mi niecałe pół
kilo mąki, zarzekając się, że nie może dać więcej.
Podziękowałam, po czym przycisnęłam do klatki piersiowej
zawiniątko i odeszłam.