sobota, 28 listopada 2020

Wydawnictwo NieZwykłe Książka pt.: "Układ z milionerem" - Rozdział 2

 


II


Kiedy wróciłam do domu po całym dniu zbierania butelek, od razu zabrałam się do przygotowania kolacji wygłodniałemu rodzeństwu. Dzieci stały wokół mnie, uważnie przyglądając się procesowi przygotowywania posiłku, i uśmiechały się szeroko, widząc, że tym razem przyniosłam dużo więcej niż ostatnio.

– Ivon. – Ktoś szarpnął skrawek mojej szarej spódnicy.

– Co się stało? – Zwróciłam wzrok w kierunku Marry, za którą stali Madaline i Chris wlepiający spojrzenia w podłogę. Doskonale wiedziałam, co to oznaczało. Tym razem to ją wybrali do zadawania trudnych pytań.

– Czy to znaczy, że – zaczęła niepewnie – dziś jest ten dzień, gdy możemy zjeść łyżkę więcej? – zapytała, patrząc na mnie ślicznymi, zielonymi, błyszczącymi oczkami.

W pierwszej chwili miałam od razu odpowiedzieć, że choć bardzo bym chciała, to nie mogą, bo zawsze trzeba być gotowym na dzień, gdy nic nie udałoby mi się zarobić i dobrze wtedy mieć coś drobnego w zapasie. Jednak widząc nadzieję w ich spojrzeniach… nie potrafiłam odmówić.

– Tak, aniołku – mruknęłam z uśmiechem, tarmosząc jej śliczne włoski, aby przestała się stresować. – Dziś jest ten dzień, gdy możecie zjeść łyżkę więcej – potwierdziłam, a ich twarze od razu się rozpromieniły.

Ta informacja dała im tyle szczęścia, że niemal skakały z radości, a przecież to było jedynie odrobinę więcej niż zwykle. Na tę myśl poczułam łzy zbierające się oczach.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Wyjrzałam przez okienko, uśmiechając się ciepło na widok pulchnej, siwowłosej, przygarbionej ze zmęczenia i zmartwień Genowefy.

– Niech ciotka wejdzie – powiedziałam, wpuszczając ją do środka.

– Dzień dobry, dziecinko – wysapała, a ja uściskałam ją mocno na powitanie.

– Ile dziś zarobiłaś? – zapytała, mało dyskretnie zaglądając mi przez ramię do garnka.

– Dwa reale… – mruknęłam, a następnie zabrałam ze stołka lalki dziewczynek, zrobione z cienkich gałęzi i kawałków szmatek. – Zje coś ciocia? – spytałam z serdecznym uśmiechem, bo ona nigdy nie odmawiała mi pomocy, a ja domyślałam się, że nie przyszła do końca bezinteresownie. W dodatku jako miejscowa znachorka była bardzo dobrze znana, więc tym bardziej zależało mi na dobrych stosunkach z nią.

– Ivon… – Westchnęła z wdzięcznością, widząc, że ją zrozumiałam, a w jej oczach zakręciły się łzy.

Proszenie o jedzenie nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy, ale nie było w tym wstydu, jeśli robiło się wszystko, aby o to jedzenie nie musieć prosić. Czasem po prostu zdarzało się, że stawało się to koniecznością. Dlatego żadna z nas nigdy nie odmówiła drugiej pomocy i to nie tylko tej materialnej, bo wiedziałyśmy, że każdy dzień pod względem zarobków był inny.

– Ojca nie ma? – zapytała, gdy podałam jej miskę, po czym spojrzała na drzwi od pokoju Roya.

– Nie ma. Wróci pewnie za kilka minut – oznajmiłam cicho.

– Czy ten Danny znów cię zaczepiał? – rzuciła, aby przerwać niezręczną ciszę.

Pokiwałam lekko głową, wlepiając wzrok w podłogę, aby ukryć łzy. Wiedziałam, że nie mogłam okazywać słabości przy dzieciach. Byłam ich jedyną nadzieją, a gdy widziały mnie zrozpaczoną, bały się podwójnie.

Danny, od kiedy tylko pamiętałam, usilnie próbował zwerbować mnie do swojego domu publicznego. Twierdził, że byłam jedną z bardziej zadbanych, pięknych i ponętnych kobiet, co pozwalałoby zarabiać takie pieniądze, że kiedyś mogłabym znów zamieszkać wśród bogaczy. Czasami po prostu wspominał, że u niego żyłoby mi się lepiej, ale częściej rzucał wyzwiskami oraz groźbami, wylewając w ten sposób frustrację z powodu usłyszenia kolejnej odmowy.

Bycie prostytutką wydawało się prostszym rozwiązaniem, ale tylko wydawało. Alfons najpierw pozwalał zarabiać dziewczynie dobre pieniądze, a potem tworzył nieistniejące koszty, sprawiając, że ostatecznie pracowała za miskę ryżu.

– Nie płacz. – Przysunęła się i pogładziła moje czarne włosy. – Jeszcze los się odmieni – mruknęła.

Powtarzała mi to codziennie, a los… nigdy się nie odmieniał.


***


Obudziłam się jak zwykle o świcie, próbując ignorować ból karku oraz pleców, który towarzyszył mi niemal każdego dnia, po czym wstałam półprzytomna i zaczęłam szykować śniadanie dla dzieci. Na dźwięk krzątaniny Madeline i Christopher zaczęli kręcić się w posłaniach.

– Jak tam? – Podeszłam do nich z uśmiechem. – Wyspaliście się? – zapytałam, głaszcząc ich po główkach. Wtedy zorientowałam się, że Marry nie wyglądała najlepiej.

Była zlana potem, drżała i najwyraźniej miała wysoką gorączkę. Zaniepokojona podeszłam do małej szafki przy piecyku, a następnie wyciągnęłam z niej prawie pusty, nieduży flakonik z lekarstwem. Nalałam do niego wody, wstrząsając nim w drodze do posłania siostry. Podałam jej odrobinę, próbując określić co się stało. Najbardziej jednak bałam się tego, że dzieci zarażą się od siebie, a ja nie będę miała pieniędzy na medykamenty.

– Dbajcie o siostrę. Ryż jest w garnku. Postaram się dziś wrócić szybciej – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, głaszcząc ostatni raz skuloną Marry po główce, po czym wyszłam z domu.

Na ulicach było pełno zbieraczy. Mało kto mógł znaleźć zatrudnienie w innej dziedzinie, więc większość z nas pałętała się po dzielnicy i szukała śmieci, które wyrzucali bogacze. To, co nadawało się do przetworzenia lub ponownego wykorzystania, trafiało do skupu, gdzie produkty dostawały drugie życie.

Mijałam znajome, liche domki wyglądające bardzo podobnie. Wykonano je z tanich, zniszczonych materiałów, naznaczonych pleśnią oraz grzybem, które sprawiały, że na ścianach tworzyły się pęcherze oraz wybrzuszenia, a w wilgotne dni wszędzie unosił się zapach stęchlizny.

W końcu dotarłam pod mur, gdzie zawsze można było znaleźć wiele ciekawych rzeczy i podeszłam pod bramę, przy której przystanęłam wraz z kilkoma kobietami, aby popatrzeć na ogromną posiadłość Olivera.

W ogrodzie stały lampy, rosły piękne, kolorowe kwiaty, a także różne drzewa owocowe. Trawa była idealnie przycięta, ciesząc oczy żywą zielenią. W dzielnicy biedy, z powodu gęstej zabudowy, nawet o nią było trudno, bo zwłaszcza latem ostre słońce uniemożliwiało ukorzenienie się czemukolwiek w skamieniałej ziemi. Patrzyłam na rozciągający się sad pełen owoców, a mój żołądek zaburczał na widok stosów mango, papai… i pojawił się żal do bogaczy. Nie rozumiałam, dlaczego ich nie rozdawali, skoro się marnowały? Dlaczego nie chcieli pomóc, wiedząc w jak złych warunkach żyliśmy? Dlaczego dla nich nasze życie kompletnie nic nie znaczyło?

Szybko jednak porzuciłam te myśli. Oni nie mieli obowiązku nikomu pomagać, choć czasem to robili. Zapewne dla pokazu albo uspokojenia sumienia, ale przynajmniej dwa razy do roku coś nam dawali. Chociażby drobną paczkę z jedzeniem oraz fiolką lekarstwa.

Wtedy zorientowałam się, że jakaś dziewczynka podbierała z mojego koszyka butelkę.

– Amy! – Usłyszałam czyjś krzyk, na co mała blondynka chwyciła plastikowy pojemnik i zerwała się do ucieczki. – Najmocniej przepraszam – powiedziała starsza kobieta z kurzymi łapkami przy zewnętrznych kącikach oczu, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok ze wstydu. Wyciągnęła ze swojego wózka butelkę, aby oddać mi ją w ramach rekompensaty.

– Nie trzeba. – Uśmiechnęłam się do niej, zabierając koszyk.

– Dziękuję, Ivon – powiedziała z ciepłym uśmiechem, odkładając swoje jedyne znalezisko z powrotem na miejsce, po czym odwróciła się i odeszła w kierunku publicznej studni, gdzie bawiły się jakieś dzieci.

Odprowadziłam ją wzrokiem z ogromnym zdziwieniem, bo nie wiedziałam, skąd znała moje imię. Następnie spojrzałam na pusty koszyk i zasmuciłam się. Mimo to czułam, że zrobiłam coś dobrego, co było ważniejsze niż ta jedna butelka. Chciałam, aby każdy służył każdemu pomocą, a skoro tego oczekiwałam, toteż sama musiałam się do tej zasady stosować. Poza tym dziecko zapewne zrobiło to z konieczności. Może nawet z rozkazu rodziców, co nie należało tutaj do rzadkości.

Odwróciłam wzrok z powrotem w stronę rezydencji i lekko drgnęłam, bo do ogrodu wyszedł Oliver wraz ze swoimi znajomymi. Mężczyzna miał na sobie garnitur z czarnego materiału, który idealnie współgrał z jego ciemnymi włosami oraz podkreślał wyćwiczoną sylwetkę. Tak jak pozostali goście, trzymał w ręce kieliszek z jakimś trunkiem, wysłuchując monologu kobiety w bordowej sukience.

Czasem wyobrażałam sobie, że byłam takim Kopciuszkiem, a Oliver Księciem. Zabrałby mnie wraz z rodziną do siebie, a potem pomoglibyśmy wszystkim, likwidując skrajną biedę.

Nagle zorientowałam się, że mężczyzna patrzył chłodnym wzrokiem w kierunku bramy, jakby w ten sposób dawał znak, że mam odejść, bo straszyłam jego gości. Zawstydziłam się, natychmiast odwracając oczy i szybko odeszłam od bramy.


***


– Pięćdziesiąt centavos? – zapytałam cicho. – Przecież przyniosłam osiem butelek – wymamrotałam załamana.

– Tyle dałam, tyle brać! Nowy podatek! – warknęła kobieta z okienka, gdzie odbieraliśmy pieniądze. – A jak się nie podoba, to do burdelu! – wrzasnęła, wyganiając mnie. 

Czasami to, jak się do nas odnosili, sprawiało, że odechciewało mi się żyć. Traktowali nas jak kogoś gorszej kategorii… kogo można było zmieszać z błotem i komu nie trzeba nic dać za cały dzień szukania. Opuściłam głowę i zacisnęłam zęby, postanawiając przemilczeć jej słowa, bo kłótnia nic by nie dała, a mogła zaszkodzić.

Wolnym krokiem ruszyłam na targ, pozwalając płynąć łzom po policzkach. Byłam sobą rozczarowana i spodziewałam się, że po powrocie, gdy zacznę przygotowywać kolację, zobaczę zawiedzione dzieci. No i Marry… Co, jeśliby jej nie przeszło, a w dodatku rozchorowaliby się Chris albo Madeline? Tym bardziej czułam się źle z tym, że mało zarobiłam.

Podeszłam do stoiska znajdującego się w pobliżu skupu, przy którym stał starszy mężczyzna z bogatej, rolniczej dzielnicy. Przyjeżdżał do nas późnym wieczorem, aby każdy zbieracz mógł od razu wydać wszystkie zarobione pieniądze na jedzenie. Patrzyłam na pełne worki, które sprawiały, że blat stołu odkształcał się w łuk, a mój ściśnięty żołądek zaburczał na widok wszystkich tych produktów. Przez krótki moment miałam ochotę coś zabrać i uciec, zanim sprzedawca by mnie dopadł, ale wtedy usłyszałam jego przyjazny głos: 

– Co ci podać Iv? – zagadnął, uśmiechając się w moim kierunku. 

– Czy dostanę coś za pięćdziesiąt centavos? – zapytałam nieśmiało z nadzieją w oczach.

Pokręcił głową, powzdychał, aż wreszcie ulitował się i nałożył mi niecałe pół kilo mąki, zarzekając się, że nie może dać więcej. Podziękowałam, po czym przycisnęłam do klatki piersiowej zawiniątko i odeszłam.

7 komentarzy:

  1. Kolejna książka, która będzie trzeba przeczytać. Brzmi ciekawie i wciąga

    OdpowiedzUsuń
  2. Dość ciekawa,kto wie może sięgnę po nią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba grozi mi bankructwo...ryle ciekawych książek na rynku wydawniczym!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wciągająca, teraz będzie trzeba kupić;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem bardzo zaintrygowana co będzie dalej się działo :)

    OdpowiedzUsuń
  6. czytaj się ciekawie,paniom też bardzo się podoba

    OdpowiedzUsuń