Rozdział 2
Blue
Zatrzasnąłem za sobą drzwi, kluczyki od samochodu rzuciłem na kuchenny stół i tak jak stałem, w pełnym ubraniu, padłem na nierozścielone łóżko. Paradoksalnie, chociaż konałem z wyczerpania, chciałem, żeby ten dzień nigdy się nie kończył. Było absolutnie idealnie, do momentu kiedy usłyszałem nad głową lodowaty głos:
– Co ty odpierdalasz?! – Nawet nie drgnąłem, mimo że mnie zaskoczył. Byłem już przyzwyczajony, nie robiło na mnie wrażenia nawet to, że o czwartej nad ranem czekał na mnie zaczajony w moim własnym mieszkaniu.
– Wal się! – zripostowałem. Miałem ochotę opowiedzieć mu ze szczegółami, jak cudownie spędziłem te ostatnie kilkanaście godzin w towarzystwie jego dziewczyny. Chciałem się podzielić z szanownym bratem każdą sekundą i wytłumaczyć mu po literkach, dlaczego złamałem wszystkie jego zakazy, zaraz po tym, jak podtarłem sobie tyłek jego gadkami o wyższym celu, lojalności i konieczności bycia w cieniu. Zwłaszcza o tym ostatnim.
Od dziś cień mnie nie dotyczył. I w dupie mam, czy zginę przez to, czy nie. Poznałem inną wersję życia, niż tą, na którą mnie skazał. Przez kilkanaście godzin byłem zwykłym dzieciakiem, bez trosk i krwi na rękach.
– Słyszałeś moje pytanie? – warknął jak drapieżnik szykujący się do skoku.
– A ty moją odpowiedź? – rzuciłem beznamiętnym tonem, rozwalony na łóżku król luzaków, wiedząc, że brak jakiegokolwiek respektu ostatecznie go sprowokuje.
Oczywiście, nie pohamował się, dopadł mnie błyskawicznie i złapał za gardło. Był cholernie silny, ale z naszej dwójki to ja byłem szybszy, zwinniejszy i po prostu lepszy technicznie. Puścił, kiedy tylko wyprowadziłem cios w brzuch. Jak byłem już wolny, mogłem szybkim przewrotem w tył zeskoczyć z materaca i stanąć przed nim z dłońmi zwiniętymi w pięści, jak za dawnych lat. Zawsze, odkąd tylko pamiętam, byliśmy gotowi zgotować sobie piekło i stłuc się na kwaśne jabłko. Nieodzownym elementem tego rytuału była późniejsza jazda na izbę przyjęć, żeby pozszywać najgorsze rany. Początkowo to głównie on bił mnie, ale później, kiedy fizycznie stałem się mężczyzną, zaczął sam obrywać. Z biegiem czasu polubiłem taki sposób rozwiązywania problemów, wolałem od razu użyć przemocy, niż cokolwiek negocjować. Nie byłem grzecznym chłopcem, za to cieszyłem się respektem najgorszych okolicznych zakapiorów. Mój image z każdym rokiem stawał się coraz bardziej jednolity, odkąd jeszcze jako dzieciak, w obronie tego pieprzonego gnojka zabiłem człowieka. Byliśmy poszukiwani zarówno przez mafię, jak i policję, a jednak udało nam się zniknąć. Najwyraźniej pieniądze potrafią kupić nawet czapkę niewidkę, w postaci nowej tożsamości.
Nasze starcia w niczym nie przypominały bezładnych, ulicznych naparzanek. Obaj mieliśmy wypracowaną precyzyjną strategię, mającą za zadanie dostarczyć przeciwnikowi maksimum bólu w jak najkrótszym czasie i trzeba było przyznać, że obecnie osiągnęliśmy w tym poziom master.
Zwarliśmy się w rozwścieczoną kulę mięśni, gotowi zamienić siebie nawzajem w krwawe konfetti. Uderzył mnie pięścią w łuk brwiowy, skóra nie wytrzymała i momentalnie lewe oko zalała mi krew. Natychmiast, prawym prostym, rozkwasiłem mu wargę i korzystając z zaskoczenia, uderzyłem go głową w nos. Nawet nie jęknął, chociaż z doświadczenia wiedziałem, jakie to skurwysyńskie uczucie. Cierpiał, a ja z zadowoleniem obserwowałem, jak wyzwolona wściekłym bólem adrenalina zaczyna krążyć mu w żyłach. Był na granicy, za kilka sekund wybuchnie, starając się zrobić ze mnie miazgę. Boże, w perwersyjny sposób kochałem patrzeć, jak drży z wściekłości. Nie czekałem długo na odpowiedź, fachowo ocenił odległość, ugiął kolana, odbił się lekko i obrócił na jednej nodze, z drugą wysoko uniesioną i trafił mnie nią w skroń. Upadając, podciąłem mu nogi i jak tylko zwalił się na podłogę, wskoczyłem na niego okrakiem i zacisnąłem dłoń na jego szyi. Momentalnie wbił mi pięść w brzuch i zmusił do poluzowania uścisku.
– Dosyć na dzisiaj – wycharczał. Nigdy nie miałem pełnego poczucia triumfu, jeśli chociaż na chwilę nie pozbawiłem go przytomności, ale dzisiaj musiałem mu przyznać rację. Dalsza walka nie miała sensu, narastający ruch uliczny i wpadające przez niedosunięte rolety poranne promienie słońca natrętnie przypominały mi, że nie spałem od dwudziestu czterech godzin. Potoczyłem wzrokiem po swojej sypialni, oceniając dzisiejsze zniszczenia. Kolejne w tym miesiącu roztrzaskane krzesło, rozbita lampa i przewrócona komoda. Nic specjalnego, bywało znacznie gorzej.
Złapałem paczkę mrożonego groszku, którą wyciągnął dla mnie z zamrażalnika. Sam jako okład na nos wybrał brokuły. Do szczęki przyłożył mrożony stek i cały ten obrazek powoli zaczynał nosić znamiona komizmu.
– Wyglądasz jak kupa gówna – skomplementowałem jego twarz i rozdartą koszulę. Siedzieliśmy obok siebie na kuchennej podłodze oparci o fronty dolnych szafek, w których trzymałem garnki i pokrywki.
– Pierdol się, Blue! – Uśmiechnął się krzywo. – Tobie też niczego nie brakuje, kutasie – Westchnął ze zrezygnowaniem i zaczął swoją zwykłą pogadankę:
– Wiem, że jesteś dorosły, ale, do kurwy nędzy, chyba powinieneś przynajmniej oddzwonić.
– Martwiłeś się? – Zrobiłem słodki dzióbek i zatrzepotałem rzęsami jak siedmioletnia dziewczynka.
Widziałem, jak nie pamiętając już o obrażeniach, odruchowo zaciska szczęki i z dziecięcą radością czekałem, aż syknie z bólu.
– Depcze nam po piętach, nie pamiętasz? – mruknął.
– To my depczemy jemu – przypomniałem mu swoją optymistyczną wersję.
– Zwał jak zwał, masz przed sobą kilka zadań i interesuje mnie tylko to, czy jesteś gotowy.
– I co? Jestem? – Spojrzałem wymownie na jego spuchniętą gębę.
– Chyba masz krótką pamięć i niewłaściwie oceniasz przeciwnika, młody – podsumował lodowatym tonem, podniósł się i skierował do wyjścia. Doskonale wiedziałem, co chciał mi przez to powiedzieć. Gotowość na rutynową robotę to jedno, a zmierzenie się z człowiekiem, który zabrał nam normalne życie, to drugie. Ale mylił się, pamięć miałem doskonałą, a ostatnie trzy dni beztroski mogłem odtworzyć minuta po minucie. Niestety. Mimo że minęło już dziesięć lat.
Dziesięć lat, trzy dni i czternaście godzin temu siedziałem na dywanie niemal zakopany w Lego Technic i kończyłem dzieło swojego życia – chodzącego robota. Za moimi plecami znienawidzony SpongeBob skrzeczał z telewizora i nie wyłączyłem go tylko dlatego, że zarówno pilot, jak i pół salonu, dosłownie zatonął w klockach. Zresztą, bardziej niż to kreskówkowe szczekanie rozpraszał mnie zapach dobiegający z kuchni. Szarlotka mamy. Jej aromat wprawiał moje jedenastoletnie zmysły w ekstazę i był esencją czegoś, co jako dorośli nazywamy „domowym ciepłem”. Wychyliłem się w lewo, żeby przez szparę w drzwiach podejrzeć etap pieczenia i ocenić, jak długo jeszcze przyjdzie mi czekać. Wiadomo było, że dostanę ścierką w łeb, kiedy mama znowu przyłapie mnie na parzeniu sobie ust gorącym ciastem. To był nasz rytuał, pogoń po kuchni, jej udawana surowa mina i mój śmiech. Jak już zjadłem większą część ciasta z blachy to zaczynał gonić mnie brat, a ja krzyczałem, że powinien mieć pretensje do siebie, bo przecież zamiast pilnować piekarnika, znowu szlajał się ze swoimi podejrzanymi kumplami.
Ja nadal byłem syneczkiem mamusi, a on już wiecznie nieobecnym nastolatkiem. Niezależnie od fazy rozwoju, oboje na równi szaleliśmy za matką i tworzonym przez nią domem. Była piękną, łagodną kobietą bez instynktu samozachowawczego mogącego oszczędzić jej kilku bolesnych związków. Od śmierci ojca jego rolę nieudolnie przejmował jakiś „wujek”. Obecnie mieszkał z nami łysy, zwalisty prostak, którego jedyną zaletą była „praca” wymagająca ciągłych podróży. Widywaliśmy go dostatecznie rzadko, żeby odpuścić próby otrucia, ale zbyt często, żeby tolerować. Miał w sobie jakąś przestępczą aurę, przejmującą nas lękiem. Teoretycznie, w naszej dzielnicy człowiek bez więziennych tatuaży zdarzał się chyba rzadziej niż goryl albinos w środowisku naturalnym, niemniej jednak Fagas, jak go potajemnie nazywaliśmy, emanował takim rodzajem zła, który zsyłał ciary nawet na dzielnicowego. Następne kilkadziesiąt godzin miało udowodnić, że nie bezpodstawnie.
Sky
(Inna czcionka)
– Czy ci się to podoba, czy nie, zespół jest wspólnotą demokratyczną i należy się tej sprawie głosowanie – perorował Jay, a ja walczyłam z pokusą wykopania go za drzwi mojego biura, gabarytami przypominającego schowek na miotły. Akurat w tej chwili, jego żenujące rozmiary były zaletą, ponieważ ja, krzesło, biurko i rosła postać Jaya zajmowały niemal sto procent powierzchni i na szczęście nie było sposobności, aby ktoś więcej tu wtargnął, żeby mnie dręczyć.
– Jest świetny, jest młody i świeży. – Po głosie poznałam, że to Mia usiłowała przecisnąć głowę pod pachą mojego BYŁEGO asystenta.
– Ma dupkę jak orzeszek – dodał Jay.
– To i tak większy niż twój mózg. – Nie oparłam się pokusie.
– Ręka w górę, kto go chce! – z wyjątkowo dwuznacznym uśmiechem zaproponował Jay i podniósł obie dłonie, a ja posłałam mu jadowite spojrzenie, które wdzięcznie zignorował, licząc głosy tłoczących się za jego plecami tancerzy.
– Sto procent, Sky! – wykrzyknął radośnie, przez co z jękiem walnęłam czołem o blat biurka. Pierwszy raz w życiu wolałabym widzieć się w roli dyktatorki.
***
Najpierw zostałam zganiona za brak jego numeru, a później bezceremonialnie wysłana na poszukiwania. Nie ma to jak z rządzącej stać się podwładną. Oczywiście z braku innego pomysłu, poszłam od razu na plażę. Leżał tam sobie na piasku, jak nieświadomy swojej wartości ósmy cud świata. Podeszłam oficjalna, chłodna i obojętna do tego najpiękniej opalonego skupiska żywych komórek na całym tym cholernym, złotym piasku i zmusiłam go do otwarcia oczu i zaprzestania machania stopą w rytm słuchanej przez słuchawki muzyki, szturchając go lekko w bok swoim dużym palcem u nogi. Momentalnie pożałowałam tego gestu, bo poderwał się błyskawicznie, jakby chciał odeprzeć atak nożownika i przez chwilę wyglądał, jakby chciał mnie uderzyć.
– Wolę inny rodzaj dotyku. – Opanował się szybko i posłał mi szatański uśmiech. Znowu poczułam dziwną słabość w stawach kolanowych, zwłaszcza że jego ubranie więcej odsłaniało, niż zakrywało. Chciałam natychmiast dotknąć tej nagrzanej skóry delikatnie połyskującej w słońcu. Sporządziłam mentalną notatkę o zabronieniu mu na przyszłość paradowania bez koszulki w mojej obecności.
– Twoje groupies nalegają, żebym cię włączyła do zespołu. – Nie zamierzałam odwlekać tej krępującej chwili, chociaż ledwo ten komunikat przeszedł mi przez gardło.
– A ty czego chcesz? – Spojrzał mi wyzywająco w oczy, sprowadzając do mojego podbrzusza niekontrolowany skurcz. To, czego NAPRAWDĘ pragnęłam, nie było przeznaczone dla jego chłopięcych uszu. Tak szczerze to… Chciałam. Mieć. Go. W. Sobie.
– Wygranej – odpowiedziałam, szybko przyjmując profesjonalną pozę. – Zespół uznał, że potrzebna nam świeża krew, a ty najwyraźniej masz talent. Tańczyłeś już wcześniej? Aż miło patrzeć, z jaką łatwością ci to przychodzi.
– Powiedzmy, że ciało mnie słucha – skomentował mój komplement, a mnie oczywiście pochłonął ocean fantazji erotycznych, w których prym wiodła wizja mojego ciała absolutnie posłusznego jemu. To było nie do wytrzymania! – Nie wiem, czy mi grafik pozwoli – zaczął się droczyć. – Poza tym, pewnie musiałbym nanieść pewne poprawki na twoją koncepcję artystyczną, popracować nad gibkością tancerzy i cholera wie, co jeszcze.
– Chyba za dużo sobie wyobrażasz, amatorze! – prychnęłam. – Miałbyś jedynie zatańczyć jakieś epizodyczne cztery sekundy, arogancki szczylu – zagotowałam się, jak zawsze, gdy mi się ktoś wpieprza w kompetencje. – Nie to nie! – warknęłam i odwróciłam się na pięcie.
– Hej, Kierowniczko, nie obrażaj się! To był żart! Bardzo chciałbym do was dołączyć, serio! – krzyknął za mną, a ja, słysząc, że jego ton podszyty jest śmiechem, przyspieszyłam. – Będę dla ciebie tańczył, śpiewał, a nawet brzdąkał na ukulele, jeśli zajdzie potrzeba! – dupek śmiał się za moimi plecami.
– Łaski bez! – wysyczałam.
– Sky, poczekaj, mam błagać o wybaczenie? – Zrównał się ze mną i próbował złapać mnie za rękę. Tkwienie w urazie szło mi doskonale, dopóki znowu nie spojrzałam w te jego cholerne oczy. Były załzawione od śmiechu i lśniły teraz oślepiającym, lazurowym blaskiem. Jak tak dalej pójdzie, to zacznę przemawiać tylko do czoła lub szyi, bo cała centralna część jego twarzy zupełnie wytrącała mnie z równowagi.
– I będziesz przynosił kawę dla mnie i Jaya! – złamałam się po chwili milczenia.
– Jasne! – Na znak absolutnej zgody przyłożył otwartą prawą dłoń do lewej piersi.
– I będziesz sprzątał moje biuro i męską szatnię.
– Mogę też damską? – długo się nie zastanawiał nad ripostą.
– Chodź już… A tak w ogóle, to co się stało z twoją twarzą? – Zmarszczyłam brwi, patrząc na jego ledwo zasklepiony łuk brwiowy.
– Najwyraźniej jestem awanturnikiem. – Uśmiechnął się rozbrajająco i zaproponował podwózkę do studia. Przypomniałam sobie, że nigdy go nie zapytałam, gdzie pracował. Musiał mieć niezwykłą fuchę. Czasu mu nie brakowało, skoro całe dnie błąkał się po plaży, a właśnie wsiadaliśmy do najnowszego, ciemnoszarego mustanga cabrio wartego więcej niż moja chata. Kim on był, do cholery?
Blue
(Inna czcionka)
Zgodziłbym się na wszystko, co gwarantowałoby mi codzienne spotykanie Sky, chociaż kiedy bez zastanowienia powiedziałem „tak”, nie zdawałem sobie sprawy, ile godzin dziennie będą pochłaniały próby. Minął tydzień i już naprawdę nie wiedziałem, jak zdołam to wszystko pogodzić. Na tęchwilę, jeśli miałbym wybierać, to rzuciłbym Klub i został wśród tych ludzi. Tyle że paradoksalnie, Klub będąc moim więzieniem, dawał też szanse na odzyskanie wolności. Wygrane walki przynosiły fortunę, a ta była potrzebna, żeby po morderstwie, które od lat planowaliśmy, móc kolejny raz zniknąć i zacząć wszystko od nowa. Miałem dwadzieścia jeden lat i do tej pory wszystko, co w moim życiu było dobre, było też tymczasowe – szczęśliwe dzieciństwo, pierwsze miłostki, które kończyłem za każdym razem, kiedy Boss się o nich dowiadywał, przyjaźnie, których z tych samych powodów nie miałem szansy rozwijać, nawet hobby, bo bicie, jak każda przedawkowana przyjemność, powoli przestawało nim być… A teraz mój mózg tonął w fali endorfin i pierwszy raz od dziesięciu lat czułem się szczęśliwy. Niestety, im ostrzejsze słońce, tym wyraźniejszy cień i podskórnie czułem, że nie warto się przywiązywać, bo kiedy przyjdzie czas, będę musiał bez ostrzeżenia, znowu zejść do podziemia – nie wiadomo, na jak długo. A jednak nie mogłem się zdobyć na odmowę. Nie, kiedy ona prosiła. Była słodką jędzą i nie ustawałem w wymyślaniu sposobów, żeby ją wkurzyć. Kiedy się złościła, zabawnie marszczyła brwi a jej zielone oczy ciemniały, przybierając barwę leśnego mchu. O ile kontakt fizyczny z tancerkami był przyjemny i bardzo stymulował wyobraźnię, tak każde muśnięcie jej dłoni dosłownie wprowadzało mnie w ekstazę. Wykorzystywałem pozycję nowicjusza, raz po raz udając, że coś mi nie wychodzi, czegoś nie rozumiem i wymagam osobistej uwagi. Tam, na sali treningowej była moja. Wyobrażałem sobie, że te jej delikatne palce na moich ramionach, brzuchu czy biodrach to zwykła codzienność, a nie chwilowy karnawał dla moich zmysłów. Że po próbie pojedziemy do domu i spędzimy noc, uprawiając miłość do białego rana. Właściwie nie, uprawiać miłość będziemy za dwadzieścia lat. Teraz będziemy się pieprzyć!
Zupełnie mi odbiło, chociaż wtedy, na tym etapie, miałem jeszcze dystans do swoich fantazji. Pewnie bym się całkiem pogrążył, gdyby tylko traktowała mnie poważnie, a nie jak zło konieczne, w typie młodszego kuzyna z Nebraski, którego wredna ciotka zwaliła jej na głowę, żeby zepsuć wyczekane wakacje. I jeśli widziałaby we mnie mężczyznę, a nie smarkatego podopiecznego. I gdyby nie mówiła do NIEGO „kochanie”, w tych wszystkich telefonicznych rozmowach. Gdyby… Jeśli… Być może…
Sky
(Inna czcionka)
Sama sobie byłam winna. Osobiście przywlekłam to masochistyczne narzędzie tortur pod swój dach i teraz pozostało mi jedynie załatwienie sobie dobrych środków uspokajających. Patrzenie na niego dosłownie mnie paraliżowało. Był cały do schrupania. Każdy mój tancerz był atrakcyjny, silny i zwinny, ale żaden nie roztaczał takiej aury seksualności. Sposób, w jaki się poruszał – z lekkością, ale i drapieżną pewnością siebie, mimika, oczy lśniące kpiarskim rozbawieniem i głos… Mógłby cytować fragmenty magazynów rolniczych, poświęconych ubojowi drobiu, a ja i tak miałabym dreszcze. Gdyby głos miał kolor, konsystencję i fakturę, to słuchanie go było jak kontakt nagiej skóry z czarnym, kaszmirowym szalem. Otulał, rozgrzewał i drażnił. Ale najtrudniejsze okazało się dotykanie. Jako choreograf musiałam podejść i ustawić odpowiednio to jego wspaniałe ciało, bo choćby był najzdolniejszą bestią pod słońcem, z samego opisu nie miał prawa odgadnąć, o jaki konkretnie efekt mi chodziło. Przy pierwszej próbie Jay zdezerterował. Teoretycznie mógł równie dobrze, jak ja wprowadzić Blue w nasz układ, ale jak tylko poobserwował go podczas rozgrzewki, zaczął mamrotać coś, że nie teraz, może później, jak się już przyzwyczai i najnormalniej uciekł, pod pozorem wizyty ze swoim pinczerkiem u weterynarza. Tyle że oboje wiedzieliśmy, że nie ma psa.
– Sky… – Jay zawiesił głos, jak zawsze, kiedy za chwilę miał wygłosić coś w swoim mniemaniu niezwykle mądrego. – Pamiętasz naszą umowę o „nie braniu” do łóżka tancerzy?
Studio już dawno opustoszało i zostaliśmy tylko my, leżący ramię w ramię na materacach służących do ćwiczenia padów. Uwielbialiśmy tak kończyć dzień, mając kilka minut na odpoczynek i szczerą rozmowę.
– Wstydź się, Jay, co by na to powiedział Charles. – Uśmiechnęłam się, przypominając mu, że jest w związku. – Poza tym Blue jest hetero – dodałam, nie wiedząc nawet, skąd mam niby taką cholerną pewność.
– Sama się wstydź dziecinko. Akurat co by Boss powiedział, to my już obydwoje dobrze wiemy… – mruknął znad kubka ze swoim ulubionym karmelowym latte.
Nie odniosłam się do jego obserwacji, bo sprzeczanie się z własnym alter ego było kwintesencją straconego czasu i energii. Jay był moim mentalnym bliźniakiem, osobą, z którą utrzymywałam codzienny kontakt od momentu, kiedy pobiliśmy się w piaskownicy o foremkę w kształcie misia, jakieś dwadzieścia lat temu. Pokochałam go od tego pierwszego pojedynku na grabki, kiedy dosłownie tonąc w gilach, chciał podarować mi na zgodę swój największy skarb, żywego ślimaka, wygrzebanego z kieszonki kraciastych spodenek.
Mieszkaliśmy zaledwie sto metrów od siebie, chodziliśmy do tego samego żłobka, przedszkola oraz szkoły, siedzieliśmy w jednej ławce i przeżywaliśmy wszystko wspólnie. Nawet pierwszy w życiu pocałunek przetestowaliśmy na sobie i do dziś mi dokucza, że ta trauma tylko utwierdziła go w seksualnej odmienności. Przy jego boku dorastałam, na jego piersi wypłakiwałam mnóstwo rozczarowań, w nieskończoność analizowałam olśnienia, godzinami paplałam o swoich marzeniach i przede wszystkim odkryłam coś, co w najgorszym czasie okazało się być kotwicą, trzymającą mnie z dala od kłopotów. Taniec. Uciekłam w muzykę, kiedy mój świat się walił, a on wiernie trwał przy mnie, pilnując, żeby nic nie zawróciło mnie z tej drogi. Kiedy ojciec trafił za kratki, a matka z rozpaczy postanowiła zapić się na śmierć, jego rodzice przygarnęli mnie i wychowywali jak rodzoną córkę. Tak naprawdę, przestaliśmy razem mieszkać dopiero rok temu, kiedy związał się z Charlesem, a ja spędzałam większość nocy u Bossa. Oczywiście nigdy nie zdobyliśmy się na zerwanie pępowiny i jego spodnie od piżamy, szczoteczka do zębów i okulary, których potrzebował do czytania, wciąż leżały w szufladzie komody, w jego sypialni. Kiedy mieliśmy chandrę albo zwykłą niemoc twórczą, to wpadał na rozpasany kulinarnie maraton filmowy, który potrafił ciągnąć się nieprzerwanie cały weekend. Tak naprawdę Jay był moją żywą strefą komfortu, substytutem normalności i być może najważniejszym facetem w moim życiu.
Ocknęłam się dopiero kiedy pstryknął palcami, tuż przed moim nosem.
– O czym myślisz, dziecinko? – wybełkotał z ustami pełnymi wysokobiałkowego batonika, który, jak święcie w to wierzył, nie robił masy, a rzeźbę.
– O tym, że cię kocham, bracie – odparłam szczerze.
– Czyli nic nowego – podsumował, wycierając brudne od czekolady paluchy w swój podkoszulek. Znałam ten gest na pamięć. Jay bez plamy po słodyczach był niekompletny.
– Kto ostatni na parkingu, ten zgniłe jajo! – Poderwałam się z podłogi, zgarnęłam z parapetu komórkę i kluczyki i pognałam w kierunku wyjścia. Pewne rytuały nie mogły się zmienić. Nigdy! Czasem wyobrażaliśmy sobie siebie za sześćdziesiąt lat, oczywiście w jednym domu opieki geriatrycznej, jak ścigamy się, zasuwając przed sobą balkonikami.
– Jak na takiego obżartucha, nadal jesteś dosyć szybki – wysapałam, gdy udało mu się mnie wyprzedzić.
– Nieważne, co się je, ale jak się to spala – puścił mi oko, sugerując miną, o jaki sport mu chodzi.
Czy tylko misie zdaja tak dlugie
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe i wicagajacae, muszę przeczytać całość
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa recenzja,może przeczytam
OdpowiedzUsuńCzyta się bardzo przyjemnie, warto przeczytać całość!
OdpowiedzUsuńwidać że paniom rozdział się podoba
OdpowiedzUsuńJestem bardzo zaintrygowana co będzie dalej w książce :)
OdpowiedzUsuń