poniedziałek, 7 października 2019

Wydawnictwo NieZwykłe Książka pt.: "Ostatnia noc Olivii" - Rozdział 2





2


OLIVIA



Kwiecień, sześć miesięcy wcześniej

Żółty autobus szkolny jechał powoli wzdłuż wybrzeża przy Portage Point, skąd widać było migoczące morze, i kierował się w stronę Seattle – miejsca docelowego naszej jednodniowej wycieczki.
Uff, w autobusie jest tak nuuuudnooo. – Na miejscu obok usiadła moja najlepsza przyjaciółka, Madison. Wyjęła z torebki puder i zaczęła nakładać go na swój już matowy nos.
Jechaliśmy na Uniwersytet Waszyngtoński, który mieliśmy zwiedzać. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego narzekała. Przebywanie poza murami szkoły było niczym wakacje.
Madison odgarnęła swoje długie czarne włosy i obejrzała się przez ramię. Wiedziałam, że patrzy na Petera i ostatkiem sił powstrzymałam się od przewrócenia oczami. Gdy chodziło o chłopaków, Madison była wręcz nadpobudliwa.
Przesunęłam metalową bransoletkę z zawieszkami między palcami.
– Przynajmniej nie jesteśmy w szkole – powiedziałam.
– Szkoda, że nie możemy zrobić czegoś fajnego. – Nałożyła na usta różowy błyszczyk i cmoknęła głośno. – Wypełnianie wniosków o przyjęcie do college’u jest beznadziejne.
Przygryzłam od wewnątrz policzki, żeby nic na to nie odpowiedzieć. Rodzice Madison byli bogaci, więc nie czuła takiej presji w kwestii college’u jak ja.
Moja mama oszczędzała każdy grosz, żebym po skończeniu szkoły mogła kontynuować edukację. Cztery lata opłacania czesnego wykończą ją. Bez przerwy proponowałam, że znajdę jakąś dorywczą pracę, ale za każdym razem odpowiadała, że moim zadaniem jest się uczyć.
Wbiłam wzrok w okno i zaczęłam bawić się kosmykiem włosów. Do autobusu wpadało światło słońca, które przedzierało się przez korony drzew.
– Widziałaś nowego pryszcza Pryszczatej Zary? – szepnęła teatralnie Madison. – Na jej czole przeprowadzają chyba eksperymenty naukowe.
– Nie bądź złośliwa! – skarciłam ją, powstrzymując się od śmiechu. Zara naprawdę miała okropną cerę. Było mi jej szkoda.
– Nie stosuje się na to przypadkiem izotretynoiny? Dlaczego po prostu nie zacznie jej brać?
Już nie szeptała, dlatego rzuciłam jej ostrzegawcze spojrzenie. Zara siedziała kilka siedzeń dalej. Nie chciałam, żeby to słyszała.
Madison zignorowała mnie. Potrafiła być wredna. Naprawdę okropna. Raz, gdy pokłóciłyśmy się w czwartej klasie, nastawiła wszystkie dziewczyny przeciwko mnie. Przestały ze mną rozmawiać. Te, które nazywały się moimi przyjaciółkami, „zapominały” zająć mi miejsce w autobusie, czy zaprosić na wspólne nocowanie. Nigdy nie zapomniałam uczucia nieprzynależenia do żadnej grupy. Potrafiłam się postawić na miejscu takiej osoby i czułam jej ból. Od tamtej pory postępowałam tak, żeby nigdy, ale to nigdy nie stać się wrogiem Madison.
– A tak w ogóle, to co jest w syfie? – zapytała.
Prychnęłam.
– Ropa, idiotko.
– Fu. Boże, nawet to słowo jest okropne. Ropa. RoPa – zaakcentowała literę „p”. Parsknęłam śmiechem. – RoPa – powtórzyła. – Wyobrażam sobie, jak to mówię, a z moich ust tryska ropa. Ropa z ropnego syfa.
– O Boże! Ohyda! – sapnęłam. Dusiłam się, walcząc z wybuchem śmiechu.
Siedząca kilka siedzeń dalej Zara odwróciła się. Razem z Madison zsunęłyśmy się na siedzeniach, chichocząc histerycznie.
Mój telefon zabrzęczał, informując o nadejściu nowej wiadomości. Wyjęłam go z plecaka. To mama.
Puk puk.
Kto tam? Odpisałam.
Mama: Oliwka.
Ja: Oliwka?
Mama: Oliwka z naprzeciwka!
Zaśmiałam się i wysłałam jej kilka buziaków. Chwilę później zza naszego siedzenia wychylił się Tyler.
– Hej, kochanie. – Jego orzechowe oczy usiane bursztynowymi plamkami błyszczały radośnie. Mój chłopak był typowym szkolnym sportowcem. Kapitan drużyny piłki nożnej odnoszący sukcesy w każdej możliwej dziedzinie sportu, pracujący na stypendium na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Był bardzo popularny i miał tego świadomość. Mimo to nie zachowywał się jak dupek.
Pochylił się i polizał mnie po uchu. Zachichotałam i odsunęłam się od niego. Zmarszczył brwi. Widać było, że poczuł się odrzucony.
– Boże, ludzie! Znajdźcie sobie pokój! – parsknęła głośno Madison.
Na moje policzki wkradł się rumieniec. Czasami Madison była straszną suką. Mama powiedziała mi, że powinnam trzymać się od niej z daleka. Tyler sądził, że zawsze widzę w ludziach to, co najlepsze.
Rzecz w tym, że oboje się mylili. Po prostu bałam się być nielubiana.
Znad siedzenia wyjrzał przyjaciel Tylera, Peter.
– Jezu, masz twarz koloru pomidora, Liv! – zadrwił.
Wyciągnął rękę, żeby dotknąć mojego płonącego policzka, ale Tyler odtrącił jego dłoń.
– Nie dotykaj jej, stary.
Poczułam kolejną falę ciepła na twarzy. Peter tylko się zaśmiał.
– Zachowujesz się jak wariat. – Madison przewróciła zalotnie oczami.
Tyler spojrzał na nią chłodno, zaciskając zęby.
– Zamknij się, Madison. Czepiasz się, bo sama nikogo nie masz.
Stłumiłam wybuch śmiechu.
– Moja twarz i tak nie jest tak czerwona, jak twoje włosy, Peter – zażartowałam, starając się rozluźnić atmosferę.
Dupek. – Madison odwróciła głowę w stronę okna i skrzywiła się. Włożyła słuchawki do uszu i ustawiła głośność tak, że słyszałam bit popowej piosenki.
– Zignoruj ją. – Tyler podniósł mnie z siedzenia i zajął moje miejsc. Gdy usiadłam mu na kolanach, wtulił twarz w moją szyję. Tyler i Madison nigdy się nie dogadywali. Moja przyjaciółka uważała, że Tyler wymaga za dużo mojej uwagi.
Z falowanymi blond włosami i orzechowymi oczami, Tyler był najgorętszym chłopakiem w szkole. Ciężko pracowałam na to, żeby w stołówce móc siedzieć przy stoliku ze szkolną elitą, ale gdy zaczęłam chodzić z Tylerem, dostałam miejsce w zestawie. Miło było być jego dziewczyną. Co nie zmieniało faktu, że wstydziłam się, gdy chciał obściskiwać się ze mną na oczach innych.
– Myślałem o wczoraj – wyszeptał mi do ucha. Znowu się zarumieniłam i zaczęło mi pulsować w uszach. Rozejrzałam się, mając nadzieję, że nikt go nie słyszał.
Wczoraj, zanim mama wróciła z pracy, leżeliśmy u mnie w pokoju i trochę nas poniosło. Za bardzo się nakręcił, ja poczułam za dużą presję i wybuchłam płaczem. Czasami taki był: zbyt natarczywy i ochoczy. Ale czy to nie tyczyło się każdego chłopaka?
Odsunął się ode mnie i przechylił głowę tak, że chrupnęły mu kości w szyi. Wzdrygnęłam się na ten dźwięk.
– Przepraszam za… no wiesz – powiedział. – Po prostu cię kocham. Pomyślałem, że jesteśmy ze sobą wystarczająco długo, by to sobie w ten sposób pokazać.
– Niedługo, dobrze? Jeszcze nie jestem gotowa.
– Tak sobie myślałem… – Pochylił się i pocałował mnie w policzek. – Może w jeden z najbliższych weekendów pojechalibyśmy gdzieś razem, co? Powiedziałabyś mamie, że nocujesz u Madison.
Chciało mi się śmiać z tego, jak niedorzecznie brzmiał. Co byśmy zrobili, wynajęli pokój w hotelu? Nie chciałam jeszcze uprawiać seksu. Nie chciałam być jedną z tych głupich nastolatek, które wpadły – jak moja mama.
Ale nie powiedziałam tego.
– Tak, pewnie. Może. – Nie chciałam go ranić, a jeśli to miało go uszczęśliwić, pozwoliłam mu myśleć, że gdzieś pojedziemy.
Kiedy autobus się zatrzymał, dotarło do mnie, że dojechaliśmy do Uniwersytetu Waszyngtońskiego.
– Jesteśmy na miejscu! – krzyknął ktoś z przodu autobusu.
Madison wyjęła słuchawki z uszu i wskazała na coś za oknem.
– Tam są inni!
Podążyłam za jej spojrzeniem. Na końcu parkingu tłoczyła się grupa około czterdziestu nastolatków. Połowa z nich była ubrana normalnie, z kolei druga część nosiła mundurki. Dziewczyny miały na sobie zielone tartanowe spódniczki, zielone sweterki i białe podkolanówki, a chłopcy szare spodnie i zielone krawaty.
– Wymuskane kutafony! – krzyknął Peter. Słońce uwydatniało kolor jego włosów i pokrywające twarz piegi. Obserwował Madison, czekając na jej reakcję. Miałam nadzieję, że dla własnego dobra nie będzie za nią latał. Zjadłaby go żywcem, a Peter był naprawdę fajnym chłopakiem. Tyler za jej plecami nazywał ją dziwką. Gdyby nie była moją najlepszą przyjaciółką, zgodziłabym się z tym. Co weekend spotykała się z innym chłopakiem, a następnego dnia go rzucała.
– Złamasy! – krzyknął Dan, przyjaciel Tylera.
Przez swoją odwagę i upór Dan wydawał się zbyt arogancki, ale dzięki temu nikt mu się nie stawiał. Tyler uważał, że Dan jest przezabawny. Dla mnie był po prostu palantem.
– Uważajcie na słowa, panowie! – krzyknął pan Marks, nasz wuefista, który był opiekunem wycieczki. – No już, wysiadajcie z autobusu.
Wyszliśmy na zewnątrz. Trafił nam się jeden z tych ładnych dni w Seattle, gdy nie padał deszcz, a nieba nie przysłaniały chmury. W powietrzu czuć było ciepło, które niosło za sobą obietnicę, że wkrótce nadejdzie więcej takich dni.
Drzewa wiśniowe, pokryte różowymi i białymi kwiatami, rosły pośród innych wysokich drzew. W oddali zauważyłam domy studenckie mieszczące się w budynkach w stylu elżbietańskim, gotyckim i georgiańskim.
– Tutaj, dzieciaki! – Pan Marks machnął na nas ręką. Jego bicepsy praktycznie rozpruwały rękawy białej koszulki polo. Ruszyliśmy w jego stronę. Po chwili pan Marks wszystkich przedstawił. Przyjechali uczniowie z liceum Portage Point, liceum Ballard i Akademii Katolickiej w Seattle. Ci ostatni mieli na sobie mundurki.
Na początku staliśmy podzieleni na grupy, ale po przedstawieniu wszyscy zaczęli ze sobą rozmawiać.
Tyler objął mnie i przyciągnął do siebie. Madison stała po mojej prawej stronie. Czułam się rozluźniona i bezpieczna w moim małym świecie.
I wtedy ją zobaczyłam.
Kilka kroków dalej stała dziewczyna ubrana w zielony mundurek Akademii Katolickiej. Miała długie, jasnoblond włosy, ostre rysy kości policzkowych, zadarty nos i dołek w brodzie.
Gdy na mnie spojrzała, poczułam, że balansuję na krawędzi, o której istnieniu nie miałam pojęcia.
Wyglądała, jakby była moją siostrą.
Gdy mnie zobaczyła, jej oczy otworzyły się szerzej, co uwydatniło ich niezwykły zielony odcień. Były identyczne jak moje.
W chwili, gdy patrzyłam na twarz, którą znałam od zawsze, poczułam, jak spadam. Nie wiedziałam, jak długo będę spadać albo jak mocno się roztrzaskam. Jedyne, czego byłam pewna, to że wszystko się zmieni.

10 komentarzy: