poniedziałek, 27 lipca 2020

Wydawnictwo NieZwykłe Książka pt.: "Boss of me". - rozdział 2



Rozdział 2

Patton


Co to ma, kurwa, być?

Zamykam drzwi i podchodzę do biurka. Otwieram laptop, wysyłam wiadomość do Tarona.


Ja: Spotkanie z inwestorem za godzinę. Nie spóźnij się.


To tylko ułamek tego, co mam mu do powiedzenia. Ale z resztą poczekam, aż przyjdzie.

Padam na skórzany fotel, opieram się, zastanawiam nad nową sytuacją. Taron zatrudnił kobietę, żeby zajęła się klientami zagranicznymi? Szukam jego maila z piątku, który zignorowałem. Przeglądam szybko jej CV – przyznaję, robi wrażenie. Raquel Morgan ukończyła z wyróżnieniem jedną z najlepszych szkół MBA w kraju – a ze względu na umowę, jaką mój tata zawarł z Vanderbilt University milion lat temu, każdego roku trafiają do nas na rozmowy rekrutacyjne najlepsi absolwenci.

Jeśli kogoś potrzebujemy.

Nie wiedziałem, że teraz potrzebowaliśmy, ale w wielu sprawach dałem chłopakom wolną rękę. A teraz mamy na pokładzie tę bardzo bystrą i bardzo piękną kobietę… Raquel Morgan. Zaciskam zęby. Czy on naprawdę chce znów przez to przechodzić?

Podnoszę ciężkie pióro leżące obok komputera, stukam końcówką o blat. Lustruję gabinet – od statuetki psa stojącej na krawędzi mahoniowego biurka, po ciężki mosiężny zegar znajdujący się obok, od skórzanych foteli po przeciwnej stronie pokoju, po skórzaną kanapę pod ścianą. Regały wypełnione książkami w twardych oprawach, trochę beletrystyki, trochę literatury fachowej.

Wszystkie nasze gabinety wyglądają tak samo. Wszystko w firmie do siebie pasuje – ciemne drewno, droga skóra, błyszczący mosiądz…

Sami faceci.

Sandra jest tu jedyną kobietą nie bez powodu. Najważniejszy to taki, że zatrudnił ją jeszcze mój tata, zanim odszedł na emeryturę, a ona zdołała z nami przetrwać okres przejściowy. Kiedy przed siedmiu laty ojciec przekazał w moje ręce swoje ukochane dziecko – agencję pośrednictwa wynajmu nieruchomości komercyjnych – niczym znicz olimpijski, przejąłem je i ruszyłem z kopyta. Ściągnąłem Tarona i Marleya, wprowadziliśmy nowe technologie, zrezygnowaliśmy z papierowej dokumentacji, zaczęliśmy szukać klientów na całym świecie.

Fletcher International wprowadziło rynek nieruchomości komercyjnych na zupełnie nowy poziom technologiczny. Staliśmy się dla niego tym, czym Airbnb dla turystyki. Kojarzymy klientów, którzy potrzebują krótkoterminowego najmu powierzchni biurowych z właścicielami, którzy szukają najemców. Dotąd rozwijaliśmy nasz model działania na niewielkich rynkach, a dziś jesteśmy gotowi wejść z przytupem do Nowego Jorku, Los Angeles czy Chicago. Potrzebujemy tylko trochę kapitału na start, żeby zapewnić sobie ekskluzywne nieruchomości, z jakimi chcemy wejść na te rynki.

Taron i Marley idealnie tu pasują. Znają międzynarodowe zwyczaje i ufam im. Zawsze możemy na siebie liczyć. Sawyer też byłby tu z nami, jak zawsze, gdyby nie wrócił do rodzinnego gospodarstwa. Jesteśmy braćmi – nikogo nie zostawiamy w tyle. A poza tym, rodzina to najlepsi pracownicy.

Niestety, ostatnio okazuje się także, że nikt nie potrafi cię wykorzystać tak, jak najbliżsi. Marley zaczyna być ciężarem. Przychodzi późno, na haju, albo nie do końca trzeźwy po nocnej popijawie. Taron powoli zrzuca z siebie kolejne obowiązki, myśląc, że tego nie widzę. Oddanie klientów zagranicznych to jego najnowszy sposób na obniżanie swojej rangi w firmie.

Wygarnąłbym mu, ale jest cholernie skuteczny w zdobywaniu nowych klientów. Ma naturalny urok, który przyciąga do nas ludzi. Do licha, w większości przypadków nawet ja łapię się na ten jego czar, zamiast się na niego wkurzać. Może ostatecznie byłbym skłonny zaakceptować jego decyzję o zatrudnieniu nowego pracownika, ale co on, do cholery, sobie myślał, zatrudniając ?

Bicie zegara przypomina mi o spotkaniu, które ma się rozpocząć za dziesięć minut. Już mam wysłać Taronowi SMS-a z opieprzem, kiedy staje w drzwiach. Chwyta za klamkę z grymasem na twarzy, odchrząkuje.

– Przepraszam, jestem dziś trochę wolny. Spotkanie tutaj?

– W sali konferencyjnej. Nie siadaj.

Kiwa głową i odwraca się ostrożnie. Wiem, co się dzieje.

– Znów plecy?

Ten upadek w dżungli spieprzył mu kręgosłup. Przez miesiąc łykał środki przeciwbólowe, na koniec został z dwoma problemami. Kiedy wreszcie uporał się z uzależnieniem, obiecał sobie, że nie tknie już nigdy takich środków, więc albo pije, albo po prostu zaciska zęby i próbuje jakoś wytrzymać. Dziś wygląda, jakby walczył i z bólem, i lekkim kacem, ale nie będę się czepiał.

Minęło siedem lat, a ja wciąż czuję się odpowiedzialny za to, co stało się w dżungli.

– Mogę to załatwić sam, jeśli wolisz tym razem odpuścić.

Idzie do sali konferencyjnej, kulejąc. Jestem tuż za nim. Odpowiada z nerwowym śmiechem:

– Mam cię zostawić samego ze Stephenem Hastingsem? Rozumiem, że nie zależy nam na ich kasie?

– Będzie Remington. Mówi, że są zainteresowani. To już załatwione.

– Działają w branży wojskowej i ochronie zdrowia. Musimy się jeszcze trochę postarać, żeby wciągnąć ich w nieruchomości komercyjne.

Kiedy Taron siada na skórzanym fotelu przy okrągłym stole, jego twarz wykrzywia grymas. Po jednej stronie znajduje się wielki monitor, pośrodku iPad Pro.

– To solidna oferta. A my mamy już swoją renomę, nie jesteśmy nowicjuszami w Seattle. – Dyplomacja nie jest moją mocną stroną, ale jestem gotowy wypłynąć na szersze wody, a ci goście mają kasę, której potrzebujemy, żeby to zrobić teraz, zanim ktoś nas wyprzedzi. A do tego wcale nie są pazerni – chcą tylko piętnaście procent zysków, bez prawa do kontroli czy nadzoru.

Taron lekko się uśmiecha.

– Są tu ze względu na twojego ojca.

Ta uwaga wywołuje u mnie gęsią skórkę. Tata był dyplomatą jak Taron. Uciszał burze, które ja wywoływałem. Ale to ja wprowadziłem tę firmę w XXI wiek. To ja nad wszystkim panuję.

Monitor mruga i na podzielonym na dwie części ekranie pojawia się Remington Key z jednej strony i Stephen Hastings z drugiej.

– Patton, Taron, dzień dobry. Jak tam u was, gorąco? – Remi uśmiecha się przyjacielsko, jest rozluźniony, nie ma marynarki.

– Jak to latem w Nashville. – Taron też się uśmiecha, uwalnia swój urok.

– Z tego co słyszę, wszyscy mamy podobnie.

Remi jest w południowej Karolinie, a Stephen w Nowym Jorku.

– Skoro już mowa o upale, widzieliście nowego ScanEagle1, którego testują w Key West? – Remi klika coś w laptopie. Po jego lewej stronie na ekranie pojawia się dron wyglądający jak samolot z folii aluminiowej.

– Tak. – Taron pochyla się do przodu. Wyglądają teraz jak dwaj chłopcy bawiący się samochodzikami. – Z tego co słyszałem, wykorzystują je do walki z przemytem narkotyków.

– Wykorzystują je, do czego tylko chcą. – Remi wybucha śmiechem. – Szkoda, że nie widziałeś, jak startują.

– Panowie. – Stephen się nie uśmiecha. Ma na sobie tweedową marynarkę. – Na pewno wszyscy jesteśmy bardzo zajęci.

Taron odchyla się do tyłu, a Remi zamyka laptop. Koniec gadki szmatki. I dobrze. Nie jestem w tym dobry.

– Przeanalizowałem waszą propozycję. Podoba mi się – zaczyna Stephen.

Trochę się rozluźniam. Nie uśmiecham się, ale jego wstęp brzmi zachęcająco. Dopasowuję swój ton do jego i mówię pewnie:

– Jesteśmy gotowi, żeby zostać liderem w tej branży. Fletcher International stanie się synonimem najmu krótkoterminowego jak Xerox jest synonimem kopiarki.

– Nie ma co do tego wątpliwości. Zostawiliśmy innych w tyle.

Remi buja się na krześle i bawi piłeczką antystresową w kształcie piłki baseballowej.

– Dziwię się, że nikt wcześniej na to nie wpadł.

– Zacząłem rozwijać tę działalność, gdy zostałem prezesem. – Marynarka leży, jak powinna. Przedramiona opieram na stole. Obserwuję Hastingsa wpatrzonego w papiery leżące przed nim.

– Nasz globalny portfel klientów rośnie w postępie geometrycznym. Jesteśmy gotowi na rozszerzenie naszej oferty i chcemy, żeby ta oferta obejmowała tylko to, co najlepsze.

Brwi Stephena opadają.

– Macie tylko jednego klienta w Emiratach.

Taron pochyla się do przodu.

– To jeden z powodów, dla których musimy się rozwijać. Firmy z miast takich jak Dubaj czy Abu Zabi szukają powierzchni najmu w Los Angeles czy Nowym Jorku. Jak tylko pozyskamy nowe nieruchomości, będą walić do nas drzwiami i oknami. Będą lokale, będą klienci.

Kończy pozytywnym akcentem, ale w pokoju zalega cisza, którą mąci tylko dźwięk zamykania i otwierania klipsa do papieru.

– Pokonałeś długą drogę bardzo szybko… – Słowa Stephena zawisają niczym pętla gotowa, by zacisnąć się na mojej szyi. – Ale jeszcze nie dotarłeś do celu.

Jakby zabrakło powietrza w pokoju. Mam ściśnięte gardło. Wzbiera we mnie złość.

– Słucham?

Hastings zamyka teczkę i rzuca ją przed siebie na biurko.

– Potrzebujecie więcej dużych najemców. W przeciwnym razie wystartujemy, a klienci ze Stanów i Europy nas ominą. Mogą to załatwić sami. Pokaż mi, do czego jesteśmy im potrzebni.

Zaciskam usta. Nie mam zamiaru go błagać. Taron się nie poddaje.

– Mylisz się. – Wstaje za szybko, dostrzegam grymas na jego twarzy. Grymas znika. – Świadczymy usługi pośredniczące. Nasi klienci nie mają ochoty rozgryzać naszej specyfiki najmu, zajmować się kwestiami bezpieczeństwa czy logistyką. Mamy doświadczenie i kontakty, dzięki którym wszystko przebiega bezproblemowo. Oferujemy tylko najlepsze nieruchomości i najwyższe bezpieczeństwo.

– Chcę zobaczyć grube ryby. Wróćcie do mnie, jak je złowicie. – Ton Stephena jest zdecydowany.

Patrzę na Remiego – zachowuje pokerową twarz. Nie mam czasu na to gówno.

– Panowie, chciałem robić z wami interesy – mówię spokojnym tonem. – Mam nadzieję, że będziemy jeszcze potrzebować inwestorów, kiedy zmądrzejecie.

Pochylam się do przodu, by zakończyć rozmowę, ale wkracza Taron z gałązką oliwną.

– Powoli, panowie, będziemy ich mieć. Chcecie pewniaka. Właśnie pracuję nad kilkoma nowymi klientami. Może spotkamy się znów za tydzień?

Wyraz twarzy Stephena się nie zmienia, za to Remi się uśmiecha.

– Niezły plan. Odezwijcie się, gdy będziecie gotowi.

– Jasne. Do usłyszenia wkrótce. – Taron się pochyla i wciska przycisk kończący rozmowę. Wzdycha głośno. Wstaje, gotowy przejść do następnego nazwiska na liście.

– Pieprzyć ich. Braden Investments pisali w ubiegłym tygodniu, że są gotowi w to wejść.

Taron siedzi z rękami opartymi na stole, studzi moje emocje.

– Braden chcą większego udziału w zyskach i większej kontroli nad tym, na który rynek wchodzimy i kiedy. Nie spodoba ci się to.

Dobrze mnie zna.

– Więc co powinniśmy zrobić?

– Daj mi tydzień. Rozmawiam z Pro Partner i AmCham, obie firmy z Abu Zabi i obie są zainteresowane. Raquel pomoże mi z Madagaskarem, a ja skupię się na nich. Potem wrócimy do Remy’ego.

Kładę palce na ustach. Rozważam jego propozycję.

– Za tydzień damy im ostatnią szansę.

Stoję gotowy, by wrócić do gabinetu. Przystaję w drzwiach.

– Dlaczego zatrudniłeś właśnie ją?

Wie, o czym mówię, potwierdza to jego ironiczny uśmiech.

– Jest dobra. Potrzebujemy jej.

– Nikogo nie potrzebujemy.

– Potrzebujemy Hastingsa i Keya, i potrzebujemy Raquel Morgan. Ukończyła studia z najlepszym wynikiem na roku.

– Nie było żadnego faceta, który zna pięć języków?

– Słyszałeś o różnorodności?

– Arab świetnie by się nadał.

– Jasne. – Zaśmiał się.

– Świetnie by to przyjęli nasi klienci w Nashville. Pamiętaj, że to nadal większość naszego portfela.

– Pamiętasz czasy, kiedy wszyscy mówili po angielsku?

– A słońce nigdy nie zachodziło nad Imperium Brytyjskim? Tak, ale czasy się zmieniły. – Ruszam w stronę drzwi, pocierając ręką czoło. – To małe biuro. Pracujemy na małej powierzchni. Kobiety stwarzają problemy.

– O co ci chodzi? – pyta Taron.

– Trzeba było zatrudnić faceta.

Drzwi same się otwierają, czuję, jak zaciska mi się gardło. Raquel staje przede mną, jej szaroniebieskie oczy wbijają się we mnie, jakby była czarownicą. To o nią chodzi. Nie o kobiety w ogóle, tylko o nią.

– Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłam – mówi.

Czuję, że Taron odwraca twarz w naszą stronę, ale nie mogę oderwać od niej wzroku. Nie ma już czarnego żakietu. Jej kremowa jedwabna bluzka jest cienka, niemal przezroczysta. Widzę zarys koronkowego biustonosza na oliwkowej skórze. Zasycha mi w ustach.

Kurwa. Kiedy ostatni raz dotykałem kobietę? Tak bardzo chciałbym dotknąć akurat tę, że zaciskam pięści. Co jest?

Odchrząkuję i odwracam się.

– O co chodzi?

– Sandra mówiła, że tłumaczenie ma być gotowe do końca dnia.

Trzyma w ręce cienką szarą kopertę, którą jej dałem.

– Jest na serwerze? – Mój ton jest szorstki.

– Oczywiście. Pomyślałam tylko, że może wolałby pan wiedzieć od razu, że jest już gotowe, zamiast sprawdzać.

Jest cholernie silna. To jej pierwszy dzień w pracy, a zachowuje się, jakby tu rządziła.

Chcę podziękować, ale bardziej przypomina to warknięcie. Obchodzę ją i wracam do swojego gabinetu, ale jej zapach – imbir i kokos – podąża za mną.

1 ScanEagle – taktyczny, rozpoznawczy, bezzałogowy aparat latający opracowany przez amerykańską firmę Boeing i Insitu, Inc. (przyp. red.).


11 komentarzy: