Rozdział
2
Aleksiej
Patrzę
na moje biurko z ciemnego wiśniowego drewna, na którym leży szara
teczka. To efekt dwóch wykonanych przed pięcioma dniami telefonów.
Jestem cholernie ciekawy jej zawartości, ale również zaskoczony
swoim zachowaniem. Kurwa, coś sobie kiedyś obiecałem. Może teraz
popełniłem największy błąd w życiu, ale jest za późno,
przesyłka niedawno poszła. Taa, a raczej przesyłki. W sumie nie
będzie wiedzieć, od kogo te kwiaty, ale dużo bym dał, żeby
zobaczyć jej minę, kiedy je otrzyma. Szlag, naprawdę mi odbija na
punkcie tej kobiety. Jej obraz prześladuje mnie nawet w snach. To
nie jest normalne, że tak się dzieje, na dodatek od kilku dni. Źle
przez nią sypiam, co mi się do tej pory nigdy nie zdarzało.
– Wejść
– nakazuję, kiedy słyszę pukanie do drzwi biura.
– Czy
ty wiesz, co robisz? – pyta sceptycznie Oleg, zajmując miejsce
naprzeciwko mnie.
– Nie.
– Wzruszam ramionami.
– Więc
po co to? – Wskazuje na plik dokumentów na biurku.
– Lubię
wiedzieć, z kim mam do czynienia – tłumaczę, bo taka jest
prawda, zawsze każdego sprawdzam. – Znasz mnie.
– Ma
robić za striptizerkę w razie W?
– Nie
wiem, w końcu to też sposób, żeby zarobić niezłą kasę –
kłamię, bo za chuja nie wysłałbym jej do tańczenia na rurze. –
Klienci dużo by płacili za jej taniec. – Nie mówię mu, że mam
jej zdjęcia z siłowni, więc wiem, o czym mowa.
– Puściłbyś
dziewczynę, żeby inni faceci obmacywali ją swoimi łapskami i
wtykali kilka dolców za dekolt albo w majtki? – Oleg siedzi z
założonymi rękami i krzywym uśmieszkiem, a mnie strzela kurwica,
kiedy tak bez sensu pierdoli.
– Blać
– warczę.
– Wiedziałem.
– Wybucha śmiechem. – Wysłać jej kolejne kwiaty?
– Nie,
paszoł won. – Wskazuję drzwi, a on wychodzi, trzęsąc się ze
śmiechu. Tylko jemu pozwalam na taką poufałość, reszta
zarobiłaby kulkę między oczy.
Wyciągam
telefon i przeglądam zdjęcia, które dzisiaj przysłano. Kiedy
przejeżdżam palcem po ekranie, członek natychmiast mi twardnieje
na myśl o tych kuszących, miękkich ustach zaciśniętych wokół
mojego fiuta.
– Będziesz
moja, skarbie
–
mówię sam do siebie, po czym w końcu oddaję się lekturze,
jednocześnie obserwując naiwnych kolesi, którzy myślą, że mają
dzisiaj cholerne szczęście. W rzeczywistości mają pecha. Samo
życie. Ktoś musi przegrać, żeby ktoś inny mógł wygrać.
Jedynym wygranym zawsze jestem ja. Zawsze.
– Boss?
– Nawet nie unoszę głowy znad papierów, słysząc głos
wchodzącego Olega.
– Co
się, kurwa, dzieje?
– McCoy
znowu przyszedł.
– Pilnuj
go, ma limit, więc nie ma mowy o kolejnym dużym długu. Ile mu
zostało z tych ćwierć miliona? – Jestem bardzo ciekawy, bo
przychodzi tutaj od kilku dni. To nie wygląda na uzależnienie, ale
jakby na coś zbierał. Znam się na tym. Ale póki ma u mnie dług,
musi go spłacić.
– Jasne,
ale mamy też problem. – Jak Oleg mówi, że mamy problem, to
oznacza, że gówno się rozlało.
– Co
znowu?
– Finley
nie ma z czego nas spłacić i zdaje się, że ma zamiar spierdolić.
– Niech
to szlag! Jest nam winien pół miliona – warczę, po czym wstaję.
Jestem nieźle wkurwiony. Nie lubię, jak ktoś chce wychujać mnie
na kasę. Nikt im nie każe grać o wysokie stawki. A skoro mają
odwagę szastać cudzą forsą, muszą się liczyć z tym, że trzeba
to kiedyś spłacić. Ja zawsze odbieram długi.
Wyciągam
z szuflady broń, sprawdzam ją, a następnie wciskam za pasek i
poprawiam marynarkę.
– Zbierz
chłopaków, pora odwiedzić Finleya.
– Oczywiście.
Wezmę Saszę i Ivana – mówi. Kiwam tylko głową na znak, że się
zgadzam. To moi najlepsi ludzie. Wiem, że znają się na robocie.
Oleg
wychodzi, a ja jeszcze raz rzucam okiem na monitor i stolik numer
sześć oraz siedzącego przy nim Nicka. To ostatni raz, jak tutaj
gra. Ten dupek musi mi oddać kasę. Tylko dlatego teraz go nie
zabiję. W ostateczności barter też wchodzi w grę. Z tym że i tak
koleś niezbyt dużo posiada. Cholerny samochód, dom – i ją.
Ostatni raz spoglądam na monitor i wychodzę.
Opuszczam
lokal tylnym wyjściem. W powietrzu wąskiej uliczki mieszają się
zapachy z lokalnych knajpek, co przypomina mi, że dzisiaj nic nie
jadłem, a jest już noc. Jednak decyduję, że zrobię to później.
Lepiej mi się pracuje na pusty żołądek. Wypadki nie są wskazane.
Czarna terenówka jest zaparkowana jakieś pięć metrów przede mną.
Obok niej stoją chłopcy, którzy na mój widok kiwają głowami, po
czym całą czwórką wsiadamy do auta, które prowadzi Sasza. Zawsze
jest kierowcą w takich nagłych sprawach.
– Wchodzimy,
robimy swoje i wychodzimy – instruuję ich. – Ma być czysto i
cicho. Żadnych przypadkowych ofiar.
Kilkanaście
minut później przyjeżdżamy przed ogromny dom świadczący o
zamożności jego właścicieli. Facet wyraźnie ze mną pogrywa i to
w taki sposób, którego nie znoszę. Sasza parkuje w zacienionym
miejscu, z daleka do ulicznych lamp, po czym wychodzimy i ruszamy
odebrać dług. Stojąc przed drzwiami wejściowymi, spoglądam na
zegarek, a następnie stwierdzam, że pora na kurtuazyjne wizyty
dawno minęła. Ale to mnie w ogóle nie obchodzi. Dzwonię do drzwi.
Moi ludzie czekają z boku. Wejdą ze mną w razie czego.
– Tak?
– W progu staje kobieta w średnim wieku, zapewne pani Finley. –
Słucham?
– Zastałem
pani męża? – pytam grzecznie.
– Niestety
jest jeszcze w biurze. Na pewno go pan tam spotka. – Wygląda na
zdenerwowaną, więc jej nie wierzę. Tyle razy już to przerabiałem,
a ci ludzie wiecznie swoje. Znają moją reputację, przychodząc do
mnie. A każdy, kto słyszał nazwisko Tarasow, powinien wiedzieć,
że oznacza tylko kłopoty.
– Jednak
nalegam, żeby nas pani wpuściła. – Kiedy odsłaniam połę
marynarki, kobieta robi wielkie oczy na widok mojej spluwy. Mam
ochotę się roześmiać. – Na razie jestem miły, ale to w każdym
momencie może się zmienić.
– Pro-proszę
– jąka się, otwierając szerzej drzwi. Kiwam na swoją świtę,
po czym całą czwórką wchodzimy. – Zaprowadzę panów.
Widzę,
jak się nas boi. To dobrze, nawet bardzo dobrze. W sumie nie ma
powodu, bo nic jej nie zrobimy, ale nie musi o tym wiedzieć. Niech
czuje respekt przed Tarasowem. Każdy powinien. Otwiera drzwi od
gabinetu, ale pokazuję jej, że ma wejść pierwsza i nic nie
kombinować. Jak tylko Sasza zamyka za nami, Finley wytrzeszcza oczy
na nasz widok.
– Zdaje
się, że masz coś, co należy do mnie – odzywam się pierwszy.
– Nie
mam tej kasy, panie Tarasow.
– Widzisz…
– siadam przy biurku, naprzeciwko niego – …tylko że to nie mój
problem. Wiesz, co się dzieje z dłużnikami?
– Wolałbym
nie wiedzieć.
– Słusznie,
ale obawiam się, że i tak się dowiesz, jeżeli zaraz nie zobaczę
tutaj – pukam w blat biurka – pół miliona dolarów.
– Ile?!
– krzyczy jego żona. – Mówiłeś, że chodzisz grać z kumplami
partyjkę pokera.
Wszyscy
kłamią i oszukują.
– Ale
tego było tylko czterysta tysięcy – jęczy Finley.
– Odsetki.
Z czegoś muszę żyć – tłumaczę. Jednocześnie trochę mi żal
kobiety, bo zdaje się, że nie zna własnego męża. Przykre, ale
prawdziwe.
– Ty
oszuście. Boże, pół miliona. Jak mogłeś?!
– A
coś ty sobie myślała?! Że niby skąd brałem na te twoje cacka?
Kolczyki, bransoletka i cała reszta, wszystko kosztuje, do cholery.
– Jezu,
nie prosiłam cię o to! Mówiłeś, że nieźle zarabiasz, a mnie
zwyczajnie okłamywałeś! – wrzeszczy.
Może
i bym jej współczuł, ale przecież każda myśląca osoba wie, że
kolczyki z brylantami, które ma na sobie, nie kosztują kilka
tysięcy dolarów. Jest naiwna albo udaje głupią. Mam to w dupie.
Chcę tylko odzyskać swoją forsę. Nie jestem świętym Mikołajem,
a moja świta to nie pieprzone elfy.
– Pół
miliona albo moi chłopcy się tobą zajmą. – Kiedy Ivan staje
obok mnie z nożem myśliwskim w dłoni, w oczach Finleya pojawia się
strach. Srebrne ostrze błyszczy złowieszczo. – Wybieraj.
– Kurwa,
nie mam tej kasy!
– Ivan,
myślę, że Finley nie potrzebuje wszystkich dziesięciu palców.
Wystarczy mu …osiem?
– Się
robi, boss.
– Nie!
– krzyczy Finley.
Już
wiem, że osiągnąłem swój cel. Unoszę rękę, żeby powstrzymać
Ivana, i czekam.
– To
wszystko, co mam. – Facet wyciąga z sejfu niewielki woreczek i mi
go podaje.
– Nieładnie
jest kłamać – mówię, a następnie wysypuję na dłoń jego
zawartość. Gość właśnie uratował swoją dupę. Trzymam garść
diamentów wartych na oko więcej niż jego dług. – Zdaje się, że
jesteśmy kwita. A to – rzucam na blat biurka diamenty warte jakieś
pięćdziesiąt tysięcy – zostawiam na pamiątkę. – Resztę
wsypuję z powrotem do woreczka i chowam do kieszeni spodni. Wstaję,
poprawiam marynarkę i udaję się do wyjścia, ale muszę jeszcze
coś wyjaśnić. – I następnym razem nie będzie ostrzeżenia. Ma
pan ładną żonę, więc byłoby szkoda. – To zdanie zawsze
skutkuje. Nie lubię zabijać, oczywiście czasem jestem do tego
zmuszony. Trup nie odda mi kasy. Czysta kalkulacja.
W
drodze do klubu chłopcy milczą. Wiedzą, że nie lubię, kiedy
niepotrzebnie mielą ozorem. Pół godziny później jestem z
powrotem w biurze. Muszę się napić, żeby odreagować gówniany
wieczór. Nalewam sobie wódki i wypijam jednym haustem. Nie cierpię
zastraszać klientów, ale tylko to działa na takich opornych typów.
Po chwili siadam w fotelu z kolejną porcją alkoholu, jednak szybko
odstawiam szklankę, widząc na monitorze awanturującego się
McCoya. Wybieram numer Olega, który odzywa się po jednym sygnale.
– Co
się tam, do kurwy, dzieje? – krzyczę.
– Facet
rzuca się, bo chce grać dalej, a wyczerpał już limit.
– Ile?
– Pół
miliona.
Kurwa,
nie wierzę.
– Blać!
Dawać go tutaj – nakazuję, po czym się rozłączam. Niech to
jasna cholera. Jeszcze tego mi dzisiaj brakowało. Nie mam nastroju
na jakiekolwiek negocjacje. Dzisiaj nie będzie już żadnych gierek.
Facet nie ma takiej kasy, żeby oddać. Nawet jeśli sprzedałby
nerkę i tak by mu brakło. – Wejść – prawie warczę, słysząc
pukanie.
– Panie
Tarasow…
– Jak
masz zamiar to spłacić? – wchodzę mu w słowo. Nie mam ochoty na
zbędne pierdolenie. – Nie interesuje mnie gówno o dalszej grze,
bo jej nie będzie. Nie u mnie. Masz cholernie duży dług, McCoy.
– Spłacę
co do centa.
– Pół
miliona, i to w terminie? – kpię. – Niby jak, do cholery, chcesz
to zrobić? Oddasz mi dom w zastaw? A może sprzedasz jakąś część
ciała na czarnym rynku? Masz trzy miesiące. A teraz chcę otrzymać
swoje zabezpieczenie. – On nawet nie wie, co za chwilę nastąpi.
– Teraz?
– Wygląda na zdziwionego.
– Tak,
teraz.
– Proszę.
– Rzuca mi kluczyki do auta, które łapię w locie.
– A
co ja niby mam z nimi, do cholery, zrobić?
– To
jest pańskie zabezpieczenie, to jest to, co pokazywałem na zdjęciu.
Mój mustang.
Mam
ochotę roześmiać mu się w twarz.
– Chyba
się nie zrozumieliśmy. Nie chcę twojego cholernego wozu. To żadne
zabezpieczenie.
– To
o czym wcześniej rozmawialiśmy? – Wygląda na skonsternowanego.
– O
twojej siostrze.
– Co?
– Facet momentalnie robi się blady.
– Twoja
siostra za twój dług – wyjaśniam. Chyba nie tego się
spodziewał, bo z wrażenia siada. – To jedyne zabezpieczenie
gwarantujące, że oddasz kasę. Przykro mi, ale nie robię
prezentów. To jest biznes.
– Ale
mi chodziło o samochód, nie o Chloe.
– Decyduj.
Albo oddajesz mi pół miliona w półtora miesiąca, albo daję ci
trzy miesiące, biorąc w zastaw Chloe. – Proponuję mu uczciwy
układ, a tylko od niego zależy, jak to rozegra. Jednak nie mam
wątpliwości. To w końcu jego siostra.
– Zgoda.
– I w tym momencie mnie zaskakuje. Cholerny dupek, właśnie oddał
mi siostrę za dług. Chryste, mam ochotę przyłożyć temu
skurwielowi, ale nie zrobię tego. Nie zasługuje nawet na to, żebym
brudził sobie ręce. Mam nadzieję, że zeżrą go wyrzuty sumienia.
Tacy jak on nie zasługują na litość. Wiem, że sam nie jestem
lepszy, proponując mu to. Jednak między nami jest pewna drobna
różnica. Dla mnie rodzina jest najważniejsza. Dla niego nie.
–
Auto jest twoje. –
Rzucam mu z powrotem kluczyki. – Ale Chloe od teraz należy do
mnie.
Wciągająca książka, poczytałabym ją całą Dagmara Krajewska
OdpowiedzUsuńCzuje że nie dało by się ksiażki odłożyc az sie jej nei przeczyta.....
OdpowiedzUsuńBrzmi zachęcająco :),może przeczytam w wolnej chwili.
OdpowiedzUsuńCiekawa
OdpowiedzUsuńbardzo ciekawa i zachęca do poczytania
OdpowiedzUsuńZauważyłam, że wciąga od pierwszych zdań...będzie bardzo poczytna, jestem pewna!
OdpowiedzUsuńZaintrygowała mnie ta historia
OdpowiedzUsuńBrzmi ciekawie
OdpowiedzUsuńHistoria zaczyna wciągać,myślę,że dalej będzie już tylko ciekawiej :)
OdpowiedzUsuńwygląda że to ciekawa książka
OdpowiedzUsuń